piątek, 15 marca 2019

Opowiadanie "Niebo nad Reykjavikiem" - część I


(Do czytania tekstu zalecam użyć rozszerzenie "Dark Background and Light Text". W przeciwnym razie kolor czcionki może ulec zmianie.)

Paul Block

NIEBO NAD REYKJAVIKIEM


Nie smuć się. Wszystko, co tracisz, powróci do ciebie w innej formie.
                                                                                                                                                Rumi


Soren był wściekły. Amerykanie nazywają ów stan przez określenie bloody pissed. No ale nie mogło być inaczej. Idiotka, z którą siedział w knajpce, przekroczyła właśnie wszelkie granice głupoty. Chcąc zrobić na nim wrażenie, bez przerwy wtrącała do rozmowy zwroty i idiomy angielskie. Ok, znam język angielski, ale nie jestem przecież filologiem. Co ona sobie myśli? Że będzie przez to inteligentna? Kolejna kretynka – myślał. No nic. Lepiej spędzić wieczór samotnie w towarzystwie piołunu i Johannssona niż szukać na siłę kobiety do kochania. Nie było innej możliwości. He has to fuck up the meeting. Pożegnał się jednak grzecznie z piękną damą i wyszedł z baru.
- Bardzo cię przepraszam, ale zapomniałem nakarmić kota. Może innym razem – to powiedziawszy ruszył w kierunku domu. W rzeczywistości nie miał kota. Jego towarzyszem życia był pięcioletni jamnik o imieniu Joke. Pamięta, jak Joanna kupiła go u niemieckiego hodowcy. Oboje uwielbiali tego psiaka.
Soren był wyraźnie zmęczony i pragnął tylko wrócić do swojego mieszkania. Kolejna nieudana randka. Co zrobić? Aha, no i oczywiście nie miał zamiaru spotykać się ponownie z tą, pożal się Boże, anglistką od siedmiu boleści...Wróciwszy do domu, nalał sobie lampkę czerwonego wermutu. Dodał do niego, jak zawsze, kostkę lodu i plasterek cytryny. Czasem wrzucał do trunku zieloną oliwkę bez pestki, oczywiście pod warunkiem że nie zapomniał kupić nowego słoiczka ulubionego przysmaku, wracając z pracy. Stary był już zazwyczaj pusty poprzedniego wieczoru.
Brakowało jeszcze tylko muzyki, włączył więc swoją ulubioną płytę. Tak, był staroświecki. Kolekcjonował stare rzeczy związane z muzyką, a wśród nich znajdowały się: fonografy, patefony, wczesne gramofony, a także późniejsze adaptery winylowe oraz magnetofony szpulowe. Tym razem użył jednak nowoczesnego sprzętu CD, który dostał w prezencie od żony podczas, jak się okazało, jej ostatnich świąt Bożego Narodzenia. Po chwili z cyfrowego odtwarzacza popłynęły dźwięki "Fordlandii". Pociągnął łyk wina i zanurzył się w myślach. Mijały właśnie dwa lata od śmierci Joanny, a on nadal nie mógł pogodzić się z jej odejściem. Sądził, że kiedy znajdzie szybko kolejną kobietę, zapomni o bólu, który wywoływała w nim wciąż na nowo utrata Joanny. Ku jego nieszczęściu trafiał na same idiotki, a to tylko zwiększało w nim gorycz i tęsknotę za żoną. Joanna była dla niego wyjątkową osobą. Żona, przyjaciel i kochanka w jednej kobiecie. Jeśli istnieje coś takiego jak bliskość dusz - myślał - to z pewnością on i ona byli bliskimi sobie duszami.

                                                                            ...

Helen kończyła właśnie śniadanie. To samo, co zwykle, czyli grecki jogurt, siemię lniane, małe kawałki daktyli i suszonej śliwki. Oblizując ostatnią łyżeczkę jogurtu, wyjrzała za okno. Czerwiec tego roku był wyjątkowo piękny. W jej sadzie zakwitły już na całego kwiaty jabłoni i gruszy, a przydomowa altanka zarośnięta była gęsto przez słonecznik. Podobną altankę mieli jej rodzice w Polsce, a słonecznik przypominał jej o szczęśliwym dzieciństwie spędzonym u ich boku. Potem było liceum i studium krawieckie. Próbowała też zdawać na studia. Wymarzyła sobie filologię rosyjską, ponieważ bardzo lubiła czytać Tołstoja i Czechowa. Niestety w tamtych czasach dostanie się na studia, nie mając przynajmniej jednego z rodziców w partii, graniczyło z cudem. Zatrudniła się więc w wielkim zakładzie krawieckim. Tam też poznała swojego przyszłego męża Mariusza.
Mariusz był z zawodu kierowcą. Oboje kochali się bardzo i przez pierwsze dwa lata ich małżeństwa wiedli spokojne rodzinne życie. Najpierw urodziła syna Artura, a potem drugiego syna Tomka, i wtedy właśnie wszystko zaczęło się psuć. Mariusz zrobił się bardzo nerwowy. Przez nadużywanie alkoholu stracił prawo jazdy. Dzięki znajomości jego ojca z miejscowym prokuratorem dostał tylko wyrok w zawieszeniu, ale mimo tego nie mógł już dłużej pracować w firmie. Szef Mariusza nie chciał mieć kierowców uzależnionych od alkoholu, toteż musiał on poszukać sobie innego zajęcia. Z czasem znalazł zatrudnienie jako ochroniarz w sklepie, jednak jego zarobki były zdecydowanie niższe niż w poprzedniej pracy. Problem z alkoholem i brak kontroli nad sobą doprowadziły do tego, że często bił Helen. Prowokował awantury. Albo uderzał ją w twarz, albo kopał w brzuch. Po kilku większych ekscesach nie była już w stanie tego wytrzymać. Ciotka ze strony matki zaoferowała jej pomoc:
- Weź dzieci i przyjeżdżaj do mnie!
Ciotka Hanna mieszkała od wielu lat w Kanadzie. Udało się jej uciec z PRL jeszcze przed stanem wojennym. Najpierw promem dostała się do Szwecji, ukryta między towarami, potem już legalnie samolotem do Vancouver na zaproszenie od swojej znajomej. Była starą panną. Nie miała zaufania do mężczyzn. Po kilku przykrych dla niej doświadczeniach postanowiła się z żadnym nie wiązać, a że nie posiadała dzieci, traktowała Helen jak córkę.
Jak wytłumaczę to rodzicom? - zastanawiała się wtedy jeszcze Helena. Imię na Helen zmieniła dopiero po uzyskaniu kanadyjskiego obywatelstwa. Na szczęście ojciec i matka zrozumieli, że jedynym wyjściem dla niej i chłopców będzie wyjazd z Polski. Tylko w ten sposób uwolni się na zawsze od Mariusza. Wyjazd do Kanady miał być wybawieniem od alkoholowego tyrana. Znajomości jego ojca nie sięgają tak daleko.

                                                                             ...

Dieter wyszedł ze szpitalu i podążył chodnikiem bezpośrednio w kierunku przystanku S-Bahn. Wsiadł do tramwaju jadącego do centrum miasta i dojechał nim na Alexanderplatz, a stamtąd udał się schodami w kierunku przystanku U-Bahn. Podziemny tramwaj wiózł go do przystanku na Lutherplatz, na którym zawsze wysiadał, udając się w stronę akademika.
Dzień wyjścia ze szpitala zbiegł się z rozpoczęciem kolejnego Wintersemester. Z jednej strony cieszył się na początek roku akademickiego, gdyż ponownie będzie mu dane zobaczyć Johannę, z drugiej strony bał się jej reakcji na wieść o tym, że jest chory. Johanna była jego najlepszym przyjacielem, i tylko przyjacielem. Była związana z Thomasem, studentem prawa, a Dieter to szanował. Kochał ją, ale nie było to coś w rodzaju zakochania. Była mu po prostu bliska, i nie wiedział dlaczego...
Oboje studiowali germanistykę i literaturę nordycką. Te drugie studia wymagały również znajomości jednego z języków skandynawskich. On początkowo miał wybrać język norweski, ale to pod jej wpływem zdecydował się na język islandzki. Poza tym wspólny lektorat gwarantował jej towarzystwo, którego nigdy nie było za wiele.
Johanna wiedziała, że Dieter ją kocha. Jednak sama nie odczuwała nic szczególnego w związku z jego osobą. Oczywiście czuła jakieś dziwne i niezrozumiałe dla niej przyciąganie, ale sądziła, że wynika to z jej potrzeby bycia docenianą i pożądaną, i że jeśli będzie trzeba, to jest w stanie w każdej chwili zakończyć tę znajomość bez zbędnego żalu czy cienia goryczy.
Dieter w pełni akceptował związek Johanny z Thomasem. Poznał ją w momencie, kiedy już z nim była. Wolałby naturalnie być na jego miejscu, ale miał w sobie niepopularną jak na owe czasy przyzwoitość, która nie pozwalała mu ingerować w ich związek. I nawet rady jego matki w stylu - "Patrz tylko na to, żeby tobie było dobrze" - akurat w tym przypadku nie robiły na nim wrażenia. Jego zasadą było: "Nie czyń szczęścia sobie kosztem szczęścia innych". I oczywiście maksyma ta sprawdzała się, jednak tylko do czasu.

                                                                             ...

piątek, 8 marca 2019

"Kupiec i wrota alchemika" Teda Chianga, czyli wehikuł czasu (spoiler)

To moje ulubione opowiadanie Teda Chianga (warto sięgnąć także po inne). Uwielbiam krótkie, a jednocześnie tak treściwe i pełne życiowej mądrości opowiadania, a Kupiec... Chianga to jedno z najlepszych, jakie czytałem. Utwór ten to historia bagdadzkiego kupca o imieniu Fuwaad ibn Abbas, który – przy pomocy sklepikarza i jednocześnie alchemika Baszaarata i jego Wrót Lat, czyli wehikułu czasu, umożliwiających podróż w przeszłość – chce ocalić swoją żonę Nadżję przed śmiercią w wyniku zawalenia się ściany meczetu. Na drugim planie mamy także trzy inne historie ludzi, którzy przekroczyli owe wrota czasu:
Opowieść o szczęśliwym powroźniku; Opowieść o tkaczu, który okradł sam siebie; Opowieść o żonie i jej kochanku.
W niektórych przypadkach postacie otrzymują to, czego chcą, podczas gdy w innych nie. Jednak przesłanie Kupca... nie polega na ich sukcesie lub porażce, a bardziej na idei, że przyszłość jest taka sama jak przeszłość. Zarówno te trzy opowieści, jak i historia głównego bohatera mają nauczyć czytelnika ważnej życiowej prawdy. Chiang mówi bardzo wyraźnie, że na pewne rzeczy nie mamy wpływu:
"Nic nie zdoła wymazać przeszłości. Istnieje skrucha, istnieje pokuta, istnieje też przebaczenie. Tylko tyle, ale to wystarczy."
Ja Kupca... odczytuję następująco: W życiu nie ma przypadków. Wszystko jest tak, jak być powinno. Nie zmienisz przeszłości, cofając się w czasie. Destiny is all :)